Ponad rok temu przygarnęłam dwa obrazki - oczywiście gdybym ich nie wzięła to wylądowałyby w koszu na śmieci :) Przez cały ten czas myślałam nad miejscem dla nich, aż w końcu przywiozłam je do Warszawy i przymierzałam to tu, to tam ;) Oba obrazki były zalane, miały zniszczone ramki, pofałdowane powierzchnie - generalnie patrząc na ich stan były idealnym kandydatem do powiększenia zawartości kosza :) Dla mnie miały w sobie to coś, co nie pozwala od razu, bez jakichkolwiek prób je wyrzucić i tak przez kilka ostatnich wieczorów nad nimi pracowałam. Pewnie poszłoby mi szybciej gdyby nie fakt, że zaczynałam po 23 ;) A tak wyglądały gdy do mnie trafiły...
W zdecydowanie gorszym stanie był większy obrazek - dlatego nawet po naprawie nie wygląda idealnie.
A tak wyglądają po mojej interwencji...
Jak widać po zdjęciu wieczorem mięta zamienia się w zieleń ;) Grześ mnie pytał czemu nie różowe tło, a ja mu na to, że róż trzeba ograniczać, bo w końcu kiedyś tego nie wytrzyma i pomaluje mi mieszkanie na czarno ;) Już widziałam ten jego uśmieszek, że to całkiem niezły plan remontowy ;) Bo obaj z synusiem tak brudzą ściany, że ja tylko chodzę i zmywam po nich plamy - ja nie wiem jaki trzeba mieć talent, żeby na ścianie lądowało wszystko co się niesie w rękach ;)
Kiedy zabierałam się do pracy nad obrazkami widziałam je w naszym pokoju wiszące nad Singerem, ale jak skończyłam to już mi tam nie pasowały, więc wiszą w przedpokoju :)
Przy okazji na zdjęciach widać jak wygląda dobudowana ściana oddzielająca pokój od kuchni oraz to, że moja kuchnia wchodzi w przedpokój - zwłaszcza mój kuchenny pomocnik ;)
***
Mikuś mi się przeziębił i smarka zacięcie dzieląc się ze mną bakteriami :)
To taki minus polepszającej się pogody, ale za to jak miło móc wyjść na dwór i nie musieć zaraz wracać, bo synuś znów nakładł śniegu do butów ;)
Miłego weekendu!
Buziaki!
Monika